Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i niepozorną postawą człowieka, który umyślnie ubogiego na duchu gra rolę.
— Czołem panie Piotrze — odezwał się rad że go spotkał Bajbuza — a co?
Optime — odparł Smolik — chodzę i zbieram do torby grawamina, aby ich jak najwięcej zgromadzić. Sądzę jednak, że je przewiać będzie potrzeba, bo plewy w nich dużo.
— Nie wiecie co o panu hetmanie Żółkiewskim? — zapytał rotmistrz.
— Tyle tylko, iż tu jest, ale Żółkiewski niewidocznym, cicho siedzi.
— A wojewoda?
— Ten też na naradach z Ostrogskim zamknięty i oblicza nam nie ukazuje.
— A Stadnicki?
— Słychać go aż tu! — rozśmiał się Smolik — nastawcie ino ucha. On to powtarza: kaptur! kaptur!
— Oho! — przerwał Bajbuza — toć chyba za szparko, bo pierwej się trzeba jednego zbyć, nim drugiego obierać będzie.
Smolik mu się do ucha pochylił.
— Oni bodaj z Herburtem już pacta conventa zanadrą mają dla Batorego.
Położył palec na ustach.
— Ale o tem cicho, sprawa gardłowa — szepnął.