Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na rokosz gromady płyną. Znak to jest, że nam się kara Boża należy i nie minie.
— Cóżeście wy? regalistą? — rozśmiał się Bajbuza.
— Ja? Różnie bywa — odparł Smolik — pod czas bywam regalistą, pod czas warcholę… czasem mi króla żal, a czasem szlachty.
Spotkałem dziś po kolei dwóch Pękosławskich. Prokopa naprzód, onego mężnego zbója, którego pewno znacie, potem Stanisława sandomirskiego starostę. Pytam się pierwszego, choć wiedziałem dobrze, iż do Zebrzydowskiego ciągnie: — Wasza miłość dokąd? — Moja miłość tam — zawołał — gdzie jak najprędzej szabli będzie dobyć potrzeba… więc do wojewody. Nauczymy króla rozumu… Ja go zatem: — Zgoda, a was kto go będzie uczyć?
— Nie wiem — odparł, i pojechał.
Mil parę dalej zjeżdżam się ze Stanisławem.
— Czołem, a wy dokąd?
— A no do Warszawy na sejm.
— Na sejm? do boku króla? — A juścić? warchołów trzeba przetrzepać i pokazać im co jest Majestas Regia, której nie szanują.
A ja mu na to: — Tylkom co pominął pana Prokopa, ten do Zebrzydowskiego pociągnął pod Stężycę. A co będzie, gdy wy z królem, a on z wojewodą na placu boju się spotkacie?