Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

iż się niem ubawił każdy, nawet ten, kogo ubodło. Smolik poznał Bajbuzę po samym wzroście i zamachu.
— Rotmistrzu — krzyknął — w izbie u mnie na dwu miejsca dosyć, niechaj ludzie obozują, ty się rozgość ze mną. Ja niewiele potrzebuję, byle ławy szmat pod noc, gdziebym grzeszne kości do snu położył.
— A! pan Piotr! — zawołał rotmistrz.
— Do usług.
Wszedł witając go Bajbuza.
— Zgoda — rzekł — wy mnie dajecie dach, a ja proszę na wieczerzę, bo wóz mam z sobą i kopcidyma, który nam co przyskwarzy.
— Zgoda — odparł Smolik.
— Do Stężycy? — zapytał Bajbuza.
— A juścić! — rozśmiał się szlachcic. — Jakżeby się tam bezemnie obeszli! Gdy rozumnym zabraknie rozumu, muszą go u trefnisia, jakim mnie zową, pożyczyć.
A wy? — dodał.
— Ja też do Stężycy — westchnął rotmistrz — nie taję, że z niepokojem w duszy, bo co to z tego wszystkiego będzie?
— Może nic! — rzekł Smolik.
— Toby jeszcze nienajgorzej było.
— A może się poczubimy — dokończył szlachcic — i toby może nie złe było. Teraz na Sudermańskiego, na tatarów nas nie stawało, a