Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stała, rotmistrz wziął na stronę Szczypiora i uściskał go naprzód.
— Radź ty mi.
— W czem?
— Gdy my się ztąd oddalimy, Spytkowa niepewna w domu. Wrócił jej mąż i czyha na to, aby ją pochwycić. Mnie się trochę lęka, a gdy się dowie, żem ja w Stężycy, on tu przybieży.
— Na to rada łatwa — odparł Szczypior — ja was nierad rzucam, to prawda, ale wiem jak wam o tę niewiastę chodzi, zostanę ja na straży, a bądźcie spokojni, że tak obstawię dwór i wieś a sam będę na czatach, iż go nie dopuszczę.
Rożkowi tego powierzyć nie sposób, bo burdę zrobi i hałasu tyle, że naokół wszyscy wiedzieć będą co grozi. Innego nikogo nie znam. Zostawcie mnie.
— Nie może być inaczej, pojadę sam — westchnął Bajbuza. — Czas jest do Stężycy, naznaczony dzień, drogi kawał. Ruszę jutro.
— O Spytkową bądźcie spokojni, włos jej z głowy nie spadnie.
W milczeniu uściskał go rotmistrz i zaraz mu się lice rozjaśniło.
Teraz już jechał do Stężycy spragniony tego co się tam dziać miało.
Zdala dochodziły głosy: rokosz.
— Nie rokosz ci jeszcze, bo na niego nie wołano, ale może w Stężycy go uchwalą.