Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

błądził od jednej gromadki ludzi do drugiej, słuchał, ważył, rozpytywał i gniewał się sam na siebie, że stanowczego sądu wydać nie mógł o tem co się działo.
— Mój Szczypiorze — mawiał wieczorem powracając do domu i rozdziewając się aby spocząć — widzisz mnie ciągle nasępionym i zbiedzonym, ale jakże nie mam takim być?
Królabym rad miłować i szanować, nie mogę; hetmana czczę i poważam, a i ten mi czasem się nie podoba i razi.
Bodaj to wprost żołnierzem być, na chorągiew patrzeć, iść gdzie wskażą i bić się, a w innych sprawach, niepewność największa i sumienny człowiek jak w lesie.
— A! Bożeż ty mój mileńki — odparł po swojemu zlitewska Szczypior — cobo wy, kochany rotmistrzu, głowę sobie psowacie nad tem, jak tam ludzie pokierują sprawami rzeczypospolitej? Ja wam powiem… wierzę w Opatrzność, powiadam sobie, Pan Bóg kieruje, fiat vluntas Tua, i maszeruję z innymi.
Co my mamy szperać i mędrować?
— A tak, mój Szczypior, to dobre dla ciebie, bo ty masz poczciwą naturę spokojną, a we mnie szatan jakiś ciekawości i mędrkowania bruździ. Pracuję nad sobą i męczę się.
Ot i teraz — dodał — przyszłość nam znowu