Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Musieli jechać hajducy w barwie, musiało iść parę koni powodnych, para wozów okrytych, a czeladzi i pacholików też sporo. W taką podróż, gdzie się na każdym kroku spotkać z kimś było można, nawet na wypadek potrzeby wieziono rzeczy, co się chyba na podarki tylko przydać mogły.
Zwyczaj ten obdarzania się trwał od dawnych bardzo czasów, nie przybywano bez gościńca, nie rozjeżdżano się bez upominków. Pościeli żadnej wozić nie potrzebował rycerski taki człek, bo jej nie używał, kobierzec, wojłok, skóra jaka, poduszka często wprost z kulbaki zdjęta starczyła, ale za to jedzenie dla siebie, dla czeladzi i dla koni nawet potrzeba było mieć. Siodeł, łęków, kulbak, terlic zapaśnych się brało zawsze kilka, opon i kobierców więcej niż było potrzeba, a srebra też choć trochę, aby okazać zamożność.
Dla Bajbuzy najczęściej nie rozpakowywano nawet, ale na wypadek wozić się z tem musiał. Nie puściłaby go ani stara matusia Leszczakowska, ani Szczypior.
I tak jednego poranka, bo obejrzeniu w podwórzu koni, wozów i ludzi, pożegnaniu domowników, dosyć smutny puścił się w drogę Bajbuza naprost do Lublina i Zamościa.
Pora letnia była, dni gorące, podróż więc odbywała się w znaczniejszej części wieczorami i rankami, a w skwary odpoczywano po gospo-