Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał na niego z góry Bajbuza.
— Wierz mi — rzekł — że ja wszystkich prawa szanować umiem, a szczególniej słabszych. Krzywdy ci uczynić nie chcę, ale wody z tobą warzyć nie mogę. Biedna kobieta cierpi, jam jej opiekun. Nie zdasz się po dobrej woli i to prędko, jutro najadę i wywiozę cię precz. Zapłacę potem, a choćby wieżę odsiedzę za gwałt popełniony, to mi wszystko jedno, ale Spytkowa czekać w lichym alkierzyku na twoje zlitowanie nie będzie. Masz wóz i przewóz, dasz kredkę czy nie?
Zawałowski się w głowę poskrobał, było to dobrym znakiem. Z drugiej izby przestraszona połowica dawno mu ukazywała na migi, że uledz był powinien. Poszedł w milczeniu po kredę i położył ją na stole przed rotmistrzem, który natychmiast ostygł.
— Dyktuj — rzekł.
— Drzyj łyka póki się dają — w duchu sobie powiedział szlachcic leniwie przystępując do stołu.
— Ileś dał? — począł badać Bajbuza.
Kłamać nie było można, trzeba było naprzód prawdę wyznać, dopiero gdy przyszło do indemnizacyi, szkód, zysków i t. p. Zawałowski zażądał nad miarę wiele.
Krzywił się Bajbuza, ale nie sprzeczał. Sum wymaganych nie pisał jednak, ale to co sam uznawał sprawiedliwem. Parę razy Zawałowski