Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

może myślał o tem, by tu mógł pozostać, ale Bajbuzę zdjęła litość wielka.
— Co ten nieszczęśliwy z sobą pocznie — mówił w kilka dni potem do Szczypiora. — Gdyby się tylko jako tako chciał zachowywać, a burzy mi nie wzniecał, chętniebym go za kapelana wziął. Niechby choć w niedzielę mszę świętą odprawił, zdrowiejby u nas z tem było. Co myślisz?
Szczypior miał zwyczaj zawsze to myśleć co Bajbuza. Znajdował więc wniosek jego doskonałym.
Postanowiono poczekać, pomyśleć, a księdza wstrzymywać. Temu zaś tak było dobrze w Nadstyrzu, iż panu Bogu dziękował, że choć dni kilka odetchnie.
Natura w księdzu Rabskim była szlachetna, ale krew popsuta i zburzona. Każda niepoczciwość go poruszała i gniewała niewypowiedzianie, a gdy się uniósł, rosło stopniowo uniesienie, czasem aż do szału, gdy go chciano powstrzymać.
Bajbuza zmiarkował, że chcąc go mieć znośnym, nie potrzeba było niczem drażnić. On też sam, tyle już wycierpiawszy przez krewkość swoją, zaczynał się poskramiać. Doradził mu ktoś, ażeby, gdy w sobie do porywczości tej czuje skłonność, póty ust nie otwierał, dopóki Ojcze nasz i Zdrowaśki nie zmówi. Skutkowało to nie źle i Rabski się mitygował.