Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A toćby pora właśnie napaść i wybić to paskudztwo — krzyknął Bajbuza.
— Uchowaj Boże! — zawołał węgier. — Rozkaz jest najwyraźniejszy pana hetmana, abyśmy pierwsi nie rozpoczynali, i nie porywali się. Jeżeli śpią, mamy ich pominąć.
Rotmistrz wargi zakąsił.
— Taki jest rozkaz hetmana? — zapytał.
— Sam to z ust jego słyszałem — odparł węgier.
— A więc spełnimy, co nakazano — zamknął rotmistrz.
Na koń!
— Na koń! na koń! — powtórzono na podwórcu.
Dzień się robić zaczynał, gdy oddział poruszył się w porządku i milczeniu, z rotmistrzem i Szczypiorem na przedzie. Miasto spało jeszcze, oprócz tych, których wyciągające oddziały hetmana pobudziły. Sierpniowy poranek duszny był, chmurny i zdawał się zapowiadać burzę.
Pominęli już ostatnie dworki i chatki za miastem w ogródkach rozsiane i wyjeżdżali w pole, gdy w lewo, tuż ponad gościńcem ukazał się obóz Górki i Zborowskich. Połamane wozy, porozbijane beczki, kilka zdechłych koni, rozsypane kawały drzewa, pokruszone kopie, wszelkiego rodzaju śmiecie, naprzód znaleźli nad drogą. Ale