Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z malowanego o żywym sądzić trudno — szepnął Bajbuza — czemś obcem i cudzoziemskiem mnie odstręcza. Wiem, że pięć czy sześć języków umie, że między temi i polski być ma, którym do matki pierwsze w życiu wymówił wyrazy, ale czy on ten język i nas kochać będzie?
— Królowa za niego ręczy — pośpieszyła księżna.
— Daj Boże! — zamknął rotmistrz. A że godzina późną była, a dodnia ku Krakowu miał ciągnąć, począł się więc żegnać.
— Do widzenia w Krakowie — odezwała się z pewnem wzruszeniem piękna pani — i niech was Bóg szczęśliwie prowadzi.
Smutnym, smutniejszym niż na zamek wszedł, powrócił Bajbuza, którego przeprowadzał Kaliński.
We dworku już nagie tylko ściany i ławy zastali. Konie były osiodłane, Szczypior piwem grzanem na drogę się krzepił. Węgier, który przy szklance wina siedział, odezwał się do wchodzącego rotmistrza, iż wedle wszelkiego podobieństwa, na tej drodze ku Krakowu, którą ciągnąć miał i hetman i oni, oddziały Górki spotkają.
— Ale hetman powiada — dodał — iż tak zawsze nad ranem, po spędzonej u beczek nocy głębokim snem spoczywają, że będziemy mogli bezpiecznie ich pominąć i nikt się nie przebudzi.