Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, a na zamku! na zamku! toż to jubilacya być musi!
— Bywa różnie — odparł Kaliński — królowa śmieje się, modli, ale i płacze; przewiduje, że na tem nie koniec jeszcze. A tu z tymi szwedami jak z kamienia… Ile razy przyjdą listy, gryzie się i lamentuje, bo nic postąpić, nic dać, nic uczynić nie chcą, jakby nam łaskę wyświadczali, że królewicza raczą na tron nasz posadzić!
Na biedną królowę patrząc aż się serce rozdziera.
Skrzywił się Bajbuza.
— Wszystko się to ślicznie, pięknie załatwi — rzekł. — Król Jan, choćby szwedem był, pomiarkuje w końcu, że nasza rzeczpospolita coś jest warta. Szwedzkie bory, lasy, skały i jeziora srogie nie dostoją przy naszych żyznych łanach i ługach… Chleba mamy i dla siebie i dla drugich podostatkiem, mięsa też, mamy oboje czem posolić, i rycerskie ręce, co tych skarbów obronią. Mało królestw tem się pochwali. Na niczem nam nie zbywa, oprócz ładu i spokoju… ale warchołów wybijemy z pomocą bożą.
Król Jan, bodaj zdrów był, panuje, jak powiadają, nad chłopami tylko, a syn będzie mieć zaszczyt rycerstwu przodkować… Przecie się na tem w końcu poznają!
I przerywając nagle, dodał Bajbuza.