Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 01.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Westchnął ciężko Bajbuza.
— Chyba mnie nie znasz! — dorzucił. — Żenić mi się doprawdy nie godzi, bo charakteru nie poprawię i zawsze mnie jakaś bieda do guza kusić będzie.
Nazajutrz po tej wycieczce już wozy ładowano, a chorąży, który towarzyszył Bajbuzie, z nim razem opatrywał stu kopijników, których pan Nadstyrza z sobą prowadził. Lud był dorodny, zdrów, silny i ledwie czwarta część takich, co w ogniu nie bywali.
Konie i ludzie stawili się aż miło. Nie brakło nic, rotmistrz obejrzawszy wesoło powrócił do komina.
— Jutro po mszy świętej w drogę — rzekł wesoło. — Prawda, że się ma ku wiośnie, że choć marznie nocami, ale taja już we dnie i droga będzie pod czas dla nas i dla koni niemiła, a no na to żołnierz nie zważa.
Jak zamierzał rotmistrz, tak się stało; kapelan i proboszcz razem odprawił mszę świętą, potajemną do niej wiążąc intencyę, aby na pokój z dyssydentami nie dozwalano, pobłogosławił ludzi. Bajbuza i Szczypior siedli na konie, chorągiew ruszyła w pięknym porządku, przez stanowniczego poprzedzana.
Cale po pańsku ciągnął zawsze Bajbuza, choć bez wystawności i przepychu, a tem się odznaczał, że po drodze za wszystko płacił, stogów