nie spał i śniadania nie jadł, poziewanie i senność go napadła. Byłby może uległ jej i zdrzemnął się, gdy, jakby cudem, postrzegł paziowski mundur i z wielką radością poznał idącego Malszyckiego.
Paź zarówno musiał być zdziwiony, jak on, tem spotkaniem, stanął przed nim i spytał żywo:
— A pan tu co robisz?
Nieprzygotowany do odpowiedzi, kawaler de Simonis nie wiedział dobrze, jak ma postąpić; na ten raz wszakże kłamać mu nie wypadało, bo Malszycki mógł mu być pomocnym.
— Panie Erneście — rzekł — wybieram się w tych czasach Berlin i Prusy opuścić, niewielu tu miałem znajomych, ale i tych chciałbym pożegnać; a więc pana podskarbiego Fredersdorfa, któregom raz spotkał i którego pamięci chcę się polecić, i was, panie Erneście.
Uśmiechnął się z wdziękiem, dotykając kapelusza.
Zobowiązalibyście mnie wielce — dodał — gdy byście mnie nauczyć chcieli, gdzie znajdę podskarbiego?
— O tej porze? — spytał Malszycki — zdaje mi się, że przy najjaśniejszym panu być musi, ale później... rzecz prosta, w jego mieszkaniu w pałacu.
— A wy na służbie dziś jesteście? — spytał Simonis.
— Do południa jestem wolny — odparł Malszycki.
— Przyznam się wam — pochwycił żywo kawaler — że z Berlina wyjechałem bez śniadania. Gdyby było gdzie je znaleźć, poprosiłbym was z sobą.
Malszycki, chwilę pomyślawszy, rękę mu podał, ale się wprzódy obejrzał dokoła, i poza drzewami wyprowadził go nazad z ogrodu. Nieopodal od pałacu była gospoda i cukiernia.
— Dadzą nam tu doskonałej czekolady — odezwał się Malszycki — ale będziemy musieli milczeć, jeśli kogo zastaniemy, bo ja tam ust nie otworzę... Znajdziemy stoliczek pod drzewami.
W istocie znalazło się miejsce ustronne i Simonis o czekoladę poprosił. Gospodarz, jak wszyscy niemal naówczas cukiernicy w Europie, był Szwajcar i trochę kawalerowi znajomy z Berlina. Odnowiła się więc ta znajomość i dwaj znajomi zasiedli u stoliczka.
— Król zapewne nie wstał jeszcze? — szepnął Simonis.
Ernest spojrzał nań oczyma wielkiemi.
— Znać, żeście tu chyba pierwszy raz i że nie wiecie nic — odpowiedział. — Najjaśniejszy Pan o pół do czwartej już był na nogach i nawet mu mokrej chustki na twarz nie trzeba było przykładać, jak zwykle, bo od kilku dni jest niespokojny czegoś, i sam się w porze obudził. Widziałem go już w niebieskiej
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/025
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.