się w boki, coś niby chwilami podśpiewywał, a na skrzyni siedząc bokiem, nogami sobie takt wybijał.
— Ech! Herr Baron! — zawołał, rękę do czapki podnosząc — a dokądże? a dokąd?
Zawstydził się kawaler pieszej podróży; chciał złożyć to na przechadzkę ranną dla świeżego powietrza, lecz strój go zdradzał. Wolał więc przyznać się, że idzie do przyjaciela do Sans-Souci.
Usłyszawszy to, Jurli na ramieniu woźnicy położył rękę i kazał mu stanąć.
— Pieszo do Sans-Souci! ho! ho! i w tym stroju! — zawołał, kręcąc głową. Gdybyś się nie wstydził, a na drodze o tej godzinie żywej duszy nie spotkamy, ofiarowałbym baronowi miejsce przy sobie. Zawszeby się coś nóg oszczędziło? hę?
Ofiara była wielce pokuśliwa, ufny więc w to, że istotnie na drodze nie napotkają nikogo, gdy Jurli oprócz tego przyrzekł, iż dobrze przed bramą go zsadzi, Simonis zajął skromne miejsce na skrzyni, a konie ruszyły dalej. Widocznie mu się szczęściło, bo oprócz tego Jurli objaśnił go, którą bramą wejść może do ogrodu, gdzie się ma przechadzać i w której stronie znajdzie podskarbiego.
— Zawsze — dodał do ucha — życzyłbym uniknąć nieprzyjemnego z najjaśniejszym panem spotkania. Bywa w złym humorze, a kij zawsze nosi w ręku. Ale o tej godzinie — dodał, pocieszając nie spodziewać się go w ogrodzie; psy tylko jego widzieć będziecie mieli szczęście.
Jurli był w gadatliwym usposobieniu.
E! naprawdę — mruknął — gdybym nie był Jurlim, chciałbym być jednym z tych królewskich chartów! To szczęśliwe bestje! mają swój dwór, biorą strawnego po dwa talary na dzień, na atłasach się wylegiwają; Alkmena najczęściej na kolanach pańskich i kijem ich nigdy nie potrąci. Z rana wyprowadzają je paziowie na spacer do ogrodu, może je tam zobaczycie, pokłońcież się z daleka. Nie zawadzi polecić się ich protekcji. Bez żartu! Na kogo Alkmena zawarczy, temu król nigdy wierzyć nie będzie; do kogo się połasi, to dla niego patent najlepszy.
Gawędząc tak dojechali do Sans-Souci, i kawaler de Simonis, zsiadłszy z wozu, podziękował grzecznie poczciwemu Jurli, który go długo jeszcze przeprowadzał oczyma.
W chwilę potem Maks, dopadłszy otwartej bramy, w boczną wsunął się aleję i, zdala spoglądając na pałacyk w Sans-Souci, z bijącem sercem oczekiwał.
Nie spodziewał się wcale, aby rychło los jego odwiedzin się rozstrzygnął, usiadł więc na ławce kamiennej, a że i w nocy
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/024
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.