Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu na drodze leżały, jednego i drugiego uderzył tak że ze skomleniem precz poszły.
— Długo oni tak czekać mogą? — zawołał stając. — To mi wiedzieć potrzeba, to, nic więcej, można ich trzymać jeszcze dni kilka, żeby na Nakło nie szli.
— No — kilka dni! kilka dni! — odezwał się powolnie Jaksa — ale zwlekać nie można.
Leszek i sam Nakło chce odebrać koniecznie i drudzy go do tego namawiają.
— A o ciągnięciu na Nakło nie słychać jeszcze? — dodał Plwacz.
— Dotąd nie, bo w Światopełka wierzą iż przybędzie — rzekł Jaszko.
— A jakże! przybędzie! o! pewnie, będą go tu mieli! będą! nie zawiedzie! za to i przysiądz gotowym.
I śmiać się począł, zęby czarne pokazując.
— Gotuje się z wielkim dworem, jak mi żona i dzieci miłe — mówił Odonicz szydersko. — Przybędzie, ino trochę cierpliwości...
Jaszko zbliżył się ostrożnie do Plwacza i począł mu szeptać do ucha.
— A i chwilę w odwiedziny trzeba taką wybierać jak należy, albo w pierwospy, lub na zaraniu... bo straży jest dosyć, jak się to po obozie rozsypie, nim się zbierze i trwogę poczuje, będzie czas...
Mrugnął, jedno przymrużając oko.