Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żęta nadjeżdżali, zbliżył się naprzód pokłonem witając księcia Henryka, który mu głowę skłonił, potem Konrada. Ten ledwie dał znak iż go poznał, popatrzył na mały i lichy orszak, na bladą i zmęczoną twarz Władysława i milczał.
Leszek który jechał przy Henryku, z drugiej strony dał przy sobie miejsce Laskonogiemu. Orszak jego z tyłu zajechawszy połączył się ze Ślązakami, Krakowianami i Mazurami.
— Czas było — począł Laskonogi, — abyście ład wprowadzili, wy i duchowni — bo naprzódby mnie wygnali precz a potem... poszliby na was...
— E! — zdala wtrącił Konrad — nie gniewajcie się za to co powiem, — dużoście sami winni. Odoniczowi zrazu potrzeba było dać część jego, byłby siedział na niej spokojnie.
— Mylicie się w tem, — odparł Laskonogi powoli i obojętnie, — jemu nigdy dosyć. — Krew w nim ojcowska, wszakci tamten przeciw rodzonemu naszemu się stawił i z nim chciał wojnę prowadzić!
Mógłby poczekać, bom ja nie długowieczny, a syn księdzem, zabrałby i tak wszystko...
Ks. Henryk poruszył głową.
— Dziw to, Władysławie mój — odezwał się — syna oblekliście w sukienkę duchowną, a sami sobie naraziliście księży! Z tego wszystkie nieszczęścia wasze — wierzcie mi. Z kościołem walka trudna!