Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/105

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    zowiecki książę, — kiedy zjazd mieć chcecie; bo koło granic czuwać muszę.
    Dopóki lato i żniwa nikomu niedogodnie ciągnąć z domu. Duchowieństwo też dziesięciny musi pobrać wprzódy, a chcecie rycerstwa, ci też doma co czynić mają do jesieni...
    — Więc jesienią, a nie późną, bo leżeć pod namiotami i w szałasach, gdy mrozy ścisną nie wygodnie, — rzekł Leszek... — Choćbyśmy gród znaczny wybrali, nas, duchownych ojców i dworów żaden nie pomieści.
    — Nawykliśmy do namiotów! — rozśmiał się Konrad — ciepło one trzymają, a w nich człowiekowi rycerskiemu raźniej niż w chacie co jak stos suchy od lada iskry płonie.
    — Na święty Marcin poraby była — wniósł Biskup.
    — Zgoda na to — potwierdził Leszek — wielki ten patron, co się płaszczem z ubogim dzielił nauczy nas dla zgody coś poświęcić.
    Konrad miał uśmiech szyderski, który powstrzymał.
    — A miejsce? oznaczyć trzeba je zawczasu, aby się każdy przysposobił.
    — Jak myślicie? — zapytał Leszek Biskupa...
    — W tamtej stronie znajdzie się pewnie jaka wieś klasztorna z kościołem, na której gruntach rozłożyć się będzie łatwo...
    Książę Konrad szukać się zdawał w myśli.