Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szenia, przebiegł mu po twarzy. Obok siebie jechali na zamek, gdzie na nich księżna oczekiwała niespokojna.
Dwór Konrada liczny, okazały, nie ustępował Leszkowemu, krzyżak dodawał mu blasku. Obcy ludzie widzieli w przybyłym chłód i źle pokrywaną niechęć, która się w szyderskich spojrzeniach malowała, Leszek cały był w szczęściu swojem. Przyjęcie dla Konrada zarządzono świetne, począwszy od uczty wspaniałej tegoż wieczora. Mszczuj który za orszakiem książąt jechać był zmuszony, dał się wieźć koniowi, zsiadł z niego i natychmiast od przedsieni wszedł do swej izby, a tu cisnąc głowę rękami, pół oszalały, jęcząc padł na posłanie.
Nie poszedł już do księcia.
Biskup Iwo, który na zamku był, gdy przyjechali, nie widząc brata, niespokojny posłał na zwiady. Powiedzieli mu dworscy, że chory wrócił i ledz musiał. Chociaż domyślał się biskup przyczyny tej choroby, wyszedł jednak, aby brata skłonić do znajdowania się przy uczcie.
Z przerażeniem porwał się z łoża, gdy drzwi skrzypnęły Mszczuj, Iwo twarz jego zmienioną widząc, zaczął od przeżegnania.
Jeżyły mu się włosy, oczy pałały.
— Miarkuj się i panuj nad sobą! — odezwał się biskup.
— Ten zbójca tu jest, ten co mnie w piersi