Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ucałował go w głowę.
— Chodź zemną — dodał, — będę się modlił aby się zgoiły rany twoje — chodź zemną, abym czuwał nad tobą. Bądź moją ręką i pomocą... Idź, dziecko moje, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Waligóra podniósł się z ławy...
— Idźmy — rzekł słowem jednem.
Sam Biskup musiał przywołać pozbieraną czeladź, znaleść ludzi którymby straż gródka powierzył. Mszczuja nie obchodziło tu nic. Szedł za bratem jak obcy, jak przykuty do niego mocą niewidomą...
Oba razem ruszyli w milczeniu z grodu. Mszczuj wyjechawszy z niego, nie obejrzał się nawet, nie chciał go widzieć już, ani żegnać. Ciągnął za bratem i całą drogę przebył w milczeniu z zaciśniętemi usty; tylko gdy Biskup poczynał się modlić, on także szeptał coś i płakał.
Był ranek gdy przybyli do Krakowa, a Iwo wprost zajechał przed kościół św. Trójcy, u którego wrót zsiedli oba...
Stał on otwarty, przed ołtarzem wielkim odprawiała się msza święta — żałobna. Dla Mszczuja było to jakby znakiem że wszystkie powinien był pogrześć nadzieje, a żywot rozpocząć nowy — posłuszeństwa i pokuty...
Sam byłby pewnie z tęsknoty, gniewu i żalu zmarł zamęczywszy się powolnie, — brat kazał