Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przy niej zostającego, opuścił — zjawił się u wrót Kumkodesz z Krakowa. Telesz poszedł z obawą o nim oznajmić.
— Czego oni odemnie jeszcze chcą! — zamruczał Mszczuj, — wszakżem niespełna życie dał, a może więcej niż życie?
Wpuszczono Kumkodesza, który znowu miał twarz swą dawną wesołą, rozumną a spokojną.
— Ojciec nasz przysłał mnie do Miłości Waszej, — odezwał się, — z błogosławieństwem i za językiem... Długo o was nie mieliśmy wieści żadnej... dopiero parę dni temu zasłyszeliśmy że Pan Bóg szczęśliwie was do domu przywiódł.
— Szczęśliwie! — odparł Mszczuj, skinąwszy nań — tak, szczęśliwie. Chodźno tu! chodź. Włóż palec w tę bliznę na czerepie; a co? schowa się?
Rozkrył piersi.
— Patrzajże, — dodał, — a i to niezgorsza pamiątka? Obie z rąk Niemców, którzy mi mój dom splugawili. A co? powróciłem szczęśliwie?
Ks. Żegotę, starego, poczciwego sługę, musiałem wygnać precz, bom nań patrzeć nie mógł, Niemcem mi śmierdział. On mi tu ich do domu naprowadził.
— Jakich Niemców? — zapytał Kumkodesz...,
Waligóra odwrócił głowę i zamilkł.
— Ojciec nasz, ma nadzieję że do nas przyjedziecie, że go znowu nawiedzicie, — dodał Kumkodesz.