Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który czatował na nich u wrót, wkradł się za niemi do izby, aby panów ubawiać.
Potrzebowali tego, bo nie weseli byli i dzban z pomocą błazna ledwie ich potrafił nie rychło rozchmurzyć.
Trusia na wypadki zamkowe zapatrywał się ze swojego błazeńskiego stanowiska. Figiel jaki szatan stróżom wypłatał, był mu do smaku.
— Dobrze juchom tak — mówił — dostali dziś rano od pana Hermana w podarku każdy najmniej po.... grzywien czerwonych pięćdziesiąt... To jeszcze i dziesiątej części im nie wypłacono tego, co oni na drugich wyekspensowali[1] Niebożątka, nieprędko resztę długu odbiorą...
— A i tobie by coś należało! — zawołał Nikosz.
— Za co? — zapytał przelękły Trusia.
— Że się z cudzej biedy naigrawasz — odparł urzędnik.
— Miłość wasza wie, że my to jedno mamy na świecie — rzekł Trusia — iż nam się ze wszystkiego śmiać wolno. Za to nas nogami kopią kto chce, na twarz nam plują i łają co się zmieści..

Do późnej nocy Trusia błaznował im, śpiewał i skakał, koziołki wywracał i sprośne żarty prawił, aż go dobrze podpiłego precz pod wrota wypchnięto. A że dalej iść nie mógł, Trusia kołpak z kukawką na oczy i uszy nasunął, opończą się otulił i piosnkę mrucząc pod wrotami usnął.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.