Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kumkodesz ramionami parę razy rzucił jakby z pleców chciał coś otrząsnąć.
— Ponoś — rzekł szydersko również — starego Waligóry do sądu nadarmo szukają. Gdzieś się podział.
Jaszko sądził że z niego żartuje.
— Chyba nocą go udusili! — zawołał.
Wtem mieszczanin cienki, podpasany rzemieniem, w sukni bardzo długiej i kołpaku z piórkiem przystąpił z twarzą niezmiernie rozognioną.
— Nie ma go — rzekł prędko — jeszcze w nocy go nie stało...
— Jakim sposobem? — krzyknął oburzony Jaksa, machinalnie chwytając za oręż.
— Licho mu pomogło — mówił chudy mieszczanin — bo bez szatańskiej pomocy tegoby nie dokazał. Ja sam byłem na zamku, chodziłem patrzeć do więzienia. Nadludzka jakaś siła była z nim. Sam widziałem na moje oczy!! Jedno okno w górze, żelazną kratą zakute... Kamienie z niego powyrywane, żelazo precz wyłamane... A był w kij związany, ręce i nogi. Podsędzia Gerwart widział go jeszcze wieczorem leżącego, że ruszyć się nie mógł... Wszyscy mówią że sprawa szatańska...
Nie może co innego być — szatan mu pomagał do opętania mniszki, a potem go i z więzienia wyzwolił.
Jaksa ręce załamał z rozpaczy.