Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Któżby to inny dokazał, jeżeli nie siła nieczysta? — żywo mówił mieszczanin. — Czterech ludzi nie sprostałoby murowi i żelazu. Szatan też stróżów uśpił — wyszedł sobie swobodnie, furtę na wał otworzył, po nocy drogę znalazł... a kupcom co jechali ze Szczecina konia od wozu oderwawszy, na nim uciekł. Czeladź kupca przysięga się, że gdy konia brał, a oni gonić chcieli, coś ich niewidomego do wozów przykuwało. — Nie mogli ani się ruszyć ani krzyczeć.
Mieszczanin od nieustannego mówienia, bo już powieść tę kilka razy, coraz piękniej powtarzał — zaślinione usta otarłszy rękawem — chciał ciągnąć dalej, gdy Jaszko już go nie słuchając odwrócił się do Kumkodesza.
— Wy tu na długo? — zapytał — a wolno wiedzieć za czem?
— Do księdza Biskupa przybyłem od mojego pana — spokojnie odparł kleryk. — Ano nie mam szczęścia, bo mi już zwiastowali że Pasterza nie zastałem i nie powróci rychło, ja też tu pomodliwszy się tylko relikwiom świętym magdeburgskim... nazad jadę.
— Trafić się jeszcze gotowo — rozśmiał się gorzko Jaksa — iż razem pojedziemy i będzie się ludziom zdało że z kanclerzem lub kapelanem podróżuję.
— Za wielka to cześć byłaby dla mnie — pokornie odparł Kumkodesz. — Mizerny człeczyna