Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie obwiniajcie nas ale los wasz a zrządzenie Boże osobliwe, którego ciosy niezbadane są — rzekł zwolna. — Sami przyznać musicie iż przeciwko wam mówi wszystko, a za wami jedna ta niewiasta, której słabemu umysłowi wiara daną być nie może...
Mszczuj rozśmiał się.
— Zetnijcież mi łeb — odezwał się porywczo. — O jedną, proszę, przyślijcie mi przed śmiercią kapłana naszego, boć ich tu jeszcze znajdzie się kilku...
Duszy mej gubić prawa nie macie, pójdzie ona świadczyć o sprawiedliwości waszej i wołać o pomstę. Krwią moją Bóg się może poruszy...
— Lecz czemuż bronić się nie chcecie? — zawołał Gerwart.
— Bo obrona na nic... — zawołał Mszczuj. — Czują Niemcy żem ich wróg, muszą mi życie odjąć...
Zamilkł nagle.
— Mnie nie oskarżajcie — począł podsędzia łagodnie. — Bóg mi świadek żem tu przyszedł w myśli ratunek mając...
Uderzył się w piersi...
— Inna chyba w tobie płynie krew — odezwał się Mszczuj, — choć was Niemcy za swego ochrzcili, ja nie wierzę aby który z was miał dla obcego serce... Macie je pewnie dla swoich, z nami wojna wieczna, bo nam ziemia dwojgu za ciasna.