Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starszyzna zbyt wiele miała do czynienia z ludźmi własnemi, książę nie myślał go zatrzymywać, czuł się więc bezpiecznym. Rano wszystka ta gawiedź miała pod Uście wyruszyć.
Dalsza podróż Jaksy szczęśliwiej mu się już wiodła, choć o chłodzie i głodzie, którym tak przymarł i znużył się, że zamiast wprost do Krakowa dążyć, postanowił do Wrocławia zajechać i u Sulenty odpocząć. O Płocku już nie myślał.
Lice mu się rozjaśniło, gdy naostatek bramę miejską pominąwszy w miasteczku się znalazł, a tuż i znajomy się nadarzył, choć nie taki może jakiego życzył sobie.
Jechał zwolna, bo konie już nogami ledwie wlokły, gdy błazen Trusia go poznał, zdjął przed nim kołpak, niemieckim obyczajem z kukawką na wierzchu, i pokłonił się do ziemi samej — w nadziei, że się znów przy jego miłości pożywi.
Do dworku Sulenty dobry kawał było drogi, Trusia wziął sobie za obowiązek towarzyszyć miłości jego i zabawiać ją.
— Wasza miłość do nas pewnie na te gody! — rzekł uśmiechając się.
— Jakież u was gody u licha, jeszcze do godów daleko! — odparł nie bardzo rad towarzyszowi temu Jaszko.
— Toć dla niemców gody — mówił błazen — udało się im pochwycić polaka na gorącym uczyn-