Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/175

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Rzecz w jego przekonaniu nie musiała mieć wagi wielkiej, chociaż niektórzy do niej zbytnią przywiązywali.
    — Pójdzie z językiem, policzywszy nas — mówił Borzywój. — Jak weźmiemy Uście to go uwolnim!
    Sprzeczki i rozhowory poczęły się znowu głośne i swobodne, hałaśliwe tak jakby o księciu zapomniano.
    Jaksa bywały człek, choć na niego następowano ostro, pomiarkował że dlań najlepszem było zyskać na czasie, zwąchać się z ludźmi, a później znajdzie się sposób wymknięcia. Odezwał się więc jakby lekceważył tę niewolę.
    — Każe Jego Miłość zostać w obozie — cóż mi tam? — będę siedział. Spytają mnie potem com robił, powiem. Tyle tego, wina nie będzie moja[1]
    Obojętność z jaką to rzekł, dobrze udana, zrobiła pewne wrażenie na księciu, który popatrzywszy nań, spytał.
    — Dawnoś ty z Krakowa?
    — Tygodni kilka — odparł Jaksa.
    Borzywój który się lękał aby książe nie złagodniał, przystąpił do niego, rękę na koniu położył i cicho rzekł.

    — Nie może to być aby go wolno puszczać. Dowodu nie ma że go posłano, a Jaksowie ludzie niepewni. Jak Uście opanujemy, niech rusza oznajmić...

    1. Przypis własny Wikiźródeł Bład w druku; brak kropki.