Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lada kawałkiem lasu zaspokoi... a za to po nasze skarbony sięga i po nasze prawa...
Moich ludzi mi chce sądzić swojemi podsędkami! A! wara! Anathema będziesz! — wołał ksiądz rozgrzewając się coraz mocniej. — Anathema!
Ksiądz Medan się uśmiechał. — Jaszko więcej tu słuchał niż się sam mieszał do rozmowy, pytano go o Kraków, malował go po swojemu..., a że sprawę Laskonogiego jednoczono tu z Leszkową — radzi byli wszyscy że na niego sarkano.
Dzień tak upłynął do wieczora, a Jaszko, który się był umęczył podróżą, u stołu dobrze podjadłszy i napiwszy się, znalazłszy kilku Niemców wesołych do kubka, resztę godzin spędził w ich towarzystwie.
Mówiono że Światopełk rano nazajutrz jedzie do siebie na Pomorze — czekał więc co mu rozkaże.
Późno już w noc, miał ledz gdy go do namiotu zawołano.
Plwacz ze szwagrem siedzieli prawie tak samo jak zrana. Gdy wszedł Jaksa, Światopełk wstał i podszedł ku niemu.
— Postanowiłem tak jakem rzekł, — odezwał się — tobie trzeba nazad.
— Ano tam już mnie pewnie wywołali i na gardło skazali! — mruknął Jaksa.
— Od czegóż ojciec? — odparł Światopełk. —