Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cławiu był — ztamtąd się nic dobrego spodziewać nie można.
Światopełk i Plwacz popatrzyli na się, potem na Jaksę.
— Słuchaj Jaszku — odezwał się pierwszy z nich — który widocznie miał tu stanowczy głos i przewagę. Wiem żeś Jaksa i mój powinowaty, wiem że ci sadła zalali za skórę, żeś dużo przecierpiał, ale ja cię nie znam, czyś ty się na co zdał... Ojciec rozum ma i siłę...
— A ja mam serce i chcę zemsty! — odparł Jaksa. — Czy się na co zdam poprobujcie. Już to żem uszedł z Krakowa do was, coś warto.
Światopełk popatrzył nań chłodno i rozważnie, a Plwacz nie śmiejąc się odzywać, oczy trzymał w niego wlepione.
— Żeście tu przybyli — rzekł powoli Światopełk — dobra jest rzecz, ale wyście nam potrzebniejsi tam niż tu...
Idźno spocznij — pomówimy o tem, ale mi się zda, że ja was nazad pchnę do ojca...
— Spoczynku ja tak bardzo nie jestem żądny — odezwał się Jaksa — ale i powrotu do ojca także.
Wy, miłościwy panie tego nie znacie, co to człowiekowi z zemstą w sercu siedzieć pod bokiem tego, komu się ją poprzysięgło... Ani pazury niedźwiedzie tak nie szarpią człowieka jak ta męczarnia.