Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szaleństwa i wściekłości dopuścić... Duma wydymała mu usta, — na małe księztwo za wielkim panem chciał się okazywać.
Jaszko nie bez pewnej obawy zbliżać się począł ku niemu..., tak jak się do zwierza strasznego podchodzi, oglądając aby mieć odwrót pewny. Słyszał bowiem że za ks. Konradem nigdy nikt ręczyć nie mógł jak się skończy rozmowa, a rycerz nie rycerz, swój czy cudzy u niego to nic nie znaczyło. Wieszał i ścinał gdy w gniew wpadł, w gniew zaś wpadał bardzo łatwo...
Jaszko nie wiedział po co był zawołany, mogła to być nagroda lub chęć zaciągnięcia go w służbę, czego teraz, gdy się tu rozpatrzył nie bardzo życzył sobie, a odmówić łaski ks. Konrada — strach było.
Książe chodząc gdy postrzegł Jaksę, także mu pilno się przyglądał.
Pokłonił się zdala Jaszko.
— Słyszę z Krakowa jedziecie? — zapytał.
— Tak jest, miłościwy panie, — odparł Jaksa.
— Co ci tam nie w smak było?
Jaksa zmilczał.
— Człek po świecie, zwyczajnie, szuka szczęścia, a często znajdzie guza, — odparł Jaszko... — Z założonemi rękami siedzieć rycerskiemu człowiekowi nudzi się, a u nas nie ma co robić. Nasz pan spokojnego ducha jest.
Konrad bystro nań popatrzał.