Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kini byłby pewnie nie uczynił tej ofiary, lecz żal mu było czarnookiej, smętnej Włoszki czy Francuzki...
Noc to była niespokojna, i tylko najmocniej znużeni, mogli zasnąć ległszy wśród koni, które się odrywały, rzucały, i ludzi co na nie krzyczeli, wśród straży przechadzających się, dymu który wiatr z ognisk pędził, to gasnących to podkładanych stosów drzewa, utrzymywanych do dnia... i wichru, który po północy dąć zaczął... Z każdej gromady ktoś czuwać musiał, bo nadedniem ruszać się zaczęli podróżni, a ci mogli swoje i cudze wziąć w drogę z sobą.
Kłótnie i wrzawa z brzaskiem poczęte, nie ustawały już do dnia. Jesienny dzień obiecywał się chmurny i posępny. Pod namiotem zaczął się od modlitw, z któremi obie niewiasty na konie siadły. Młodsza zwróciła się jakby oczyma szukając Mszczuja, którego gdy dostrzegła prędko znów zbliżyła się do starszej towarzyszki. W drodze okazywała ona dla niej i uszanowanie pewne i razem wyższość nad nią, bo starsza wydawała rozkazy, odzywała się do ludzi, i przywoływała ich do siebie, nie pytając o nic milczącej młodszej.
Ta jechała z głową spuszczoną, obojętna na wszystko. — Zbliżanie się do celu podróży, nietylko się jej nie zdawało pocieszać, lecz niemal sądzić mógł Mszczuj, iż ją coraz bardziej niepokoiło...