Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Około południa trafili jadąc na osadę niewielką, przy której drewniany stał kościółek, a że tu koniom popasać było potrzeba, starsza zażądała pójść się pomodlić... Mszczuj zdala niedobrze słysząc, miarkował iż młodsza znużeniem się wymawiając, chciała pozostać dla spoczynku. Zostawiać ją samą niebardzo sobie życzyła tamta i po długich szeptach i namowach, nierychło ku kościołkowi się puściła.
Waligóra, który się nieco dalej rozłożył z ludźmi, po odejściu jej, wiedziony ciekawością, której się nie chciał opierać, zbliżył się zwolna ku miejscu, gdzie młodsza podróżna pod daszkiem do ściany się przytuliwszy siadła... Spostrzegła go zaraz, a że nie okazała wcale by unikać go chciała, Mszczuj zbliżył się śmielej.
Niemcy na boku jadło sobie przygotowywali — mógł więc rozpocząć rozmowę i odezwał się że noc była bez spoczynku... i pewnie pilno im być musiało dojechać do Wrocławia.
— A! miły panie — rzekła głosem łagodnym smutna niewiasta — spoczynku pragnę dawno, lecz czyż wiem jaki mnie tam czeka!! Jestem jak widzicie, z dalekiego innego kraju — tu mi wszystko obce i straszne. Inny obyczaj, niebo i ludzie...
— A cóż was tu zagnało? — spytał Mszczuj litościwie.
— Sieroctwo moje — rzekła niewiasta. — Nie miałam ojca i matki, bo ta zmarła w mojem