Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chu czysty i serca anielskiego... Niechby oczy moje nie patrzały na to co serce przeczuwa! Czyńmy co w ludzkiej mocy, by od niego nieszczęście odwrócić...
— Wy więcej pewnie widzicie odemnie ślepego — odparł Mszczuj, — wierzę w to niebezpieczeństwo którego dojrzeć nie mogę. — Więc pocóż rozmyślać długo? Panem jest, niech zwoła nas, niech zbierze rycerstwo, niech się każe stawić bratu, niech powoła Ślązaków, idźmy przeciw tej grozie i stłuczmy ją na miazgę.
— Rada żołnierska — rzekł Biskup, — ale patrz. — Konrad Mazowiecki nie pójdzie, bo mu sił nie staje na obronę od Prusaków, Ślązacy nie zechcą — samych nas mało... Nie wojskiem ale powagą rozbić ich trzeba, postrachem!! Ulękną się gdy ujrzą nas czujnych, — pomięszamy im szyki.
Wreście Leszek jak ojciec jego, nie dobędzie oręża, dopóki powołany nie zostanie jawnem wystąpieniem. Rycerzem jest mocnym, lecz krwi rozlewem się brzydzi.
Będzieli wojna konieczną, — westchnął Biskup — pójdziemy w imię Boże... Tyś nas nauczyć powinien czy ona nieuchronną. — Jedź a powracaj!
Z wezbranej piersi Mszczuja dobył się oddech ciężki.
— Jamci posłuszny, — rzekł — lecz zaprawdę gorszego posła wybrać nie mogłeś...