Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znać aby toż uczynili. Gdy wszystko było do odjazdu gotowem, dumny Krzyżak podparłszy się w bok, podjechał ku ks. Żegocie.
— Słuchaj, ojcze — rzekł tonem nakazującym — czas u mnie drogi — tracić go na spory i gadaninę nie mogę... Zostawiam tu tych rannych... na łaskę Bożą... Zginą — odprawią za nich nabożeństwo kapłani nasi! ale wy będziecie mieli ich na sumieniu — róbcie sobie z niemi co chcecie — ratujcie, porzućcie, to wasza sprawa. Ja zmuszony jestem zdać się na was.
Mądry Krzyżak mówiąc to czuł bardzo dobrze iż ksiądz nie będzie miał serca rannym dać ginąć.
Jeszcze raz dwaj starsi ku leżącym pod szopą, obrócili się coś szwargocząc, potem Konrad rzucił parę słów Geronowi, i tęgim kłusem wszyscy popędzili do obozu zostawując Gerona i Hansa samych pod dozorem baby i — księdza.
Na chwilę rozpacz ogarnęła ks. Żegotę, załamał ręce, zawołał.
— Jezu miłosierny, ratuj! co ja tu pocznę!...
Chciał uciekać na gród, zrobił krok, i litość go wzięła — zatrzymał się, zwrócił, podszedł do Gerona, który przytomny z nogą obwiązaną siedział, nie straciwszy młodzieńczej jakiejś odwagi i ufności...
Dzierla z nadzwyczajną pilnością czuwała nad Hansem, którego to jakiemiś ziołami, warzonemi w garnuszkach poiła, to go okrywała, to mu coś