Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozpaczliwie tak zatrąbił, iż konie się żachnęły, a kilka z nich w bok rzuciło. Tylko biskupi rumak uszy nastawiwszy do góry, ani drgnął... za co go Iwo po szyi pogłaskał...
Wrzaskliwy głos rogu wśród ciszy, po nocnej rosie rozszedł się szeroko; jakby go fale niosły powietrzne.
Upłynęła chwila niepewności — patrzano na siebie i Biskupa, który dał znak, aby czekano...
Dosyć długo stali wszyscy w miejscu nieruchomi, aż Zbyszek pierwszy zdala przybywającego konia usłyszał. Pędził ktoś od wzgórza poza którem nic widać nie było. Tentent coraz się stawał wyraźniejszy i za wrotami mignął człowiek na koniu, który nie zsiadając z niego przez szpary począł zaglądać.
Zbyszek podszedł ku niemu. Nim się miał czas przybyły zapytać usłyszał kto czekał i rozkaz aby wrota otwierano.
— Nikomu się te wrota nie otwierają, choćby i sam pan a książę i król był, bo tu jedynym panem pan nasz... My do nikogo nie mamy nic i nie chcemy aby do nas miano...
— Ależ brat i Biskup... — zawołał gniewnie Zbyszek... — Słyszysz! my tu nie zcierpimy aby słudze Bożemu opór kto stawił, wrota wywalimy!!
— To, co? — krzyknął człek z za wrót. — Wywalicie bramę, pojedziecie pod gród, a przecie