Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nej, które czasu nie tracąc, odprawiano w drodze.
Jadący w pewnem oddaleniu od Biskupa kantor z księgą otwartą w ręku, śpiew intonował, inni mu głosy zgodnemi odpowiadali... Duchowni mieli poodkrywane głowy lub lekkiemi czapeczkami tylko osłonięte, reszta szyszaki i kołpaki zdjęte wiozła w rękach. Na twarzach wszystkich malowało się pobożne usposobienie i przejęcie modlitwą.
Konie nawykłe pewnie do śpiewu, znając że im przystało stąpać powoli i cicho, kroczyły niby odpoczywając i ledwie się ośmielił który chwycić zieloną gałęź, gdy mu się jak pokusa pod pysk nawinęła. Chrzęst zbroi żelaznych i mieczów mało co przerywał górą niosące się głosy, w których brzmiał pobożny zachwyt i wielka gorącość ducha.
Wiek to był takich namiętnych uniesień ku niebiosom, cudów i extaz wielkich...
Orszak towarzyszący prałatowi w tej podróży dosyć był mnogi i sam już dostojność jego oznaczał. Nie było w nim błyskotliwego przepychu, ani coby na okaz oczom ludzi służyło, ale dostatek pański i skromna trwała zamożność, z jutrem się licząca, ludziom i koniom dworu nadawała cechę właściwą. Dwór jak pan czuł się bezpiecznym a pewnym siebie. Twarze zdały się dobrane tak by jedną rodzinę duchową składały. Jeżli nie braterstwo krwi to powinowactwo myśli i obyczaju ich łączyło.