Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z konia nie zsiadając modlił się i błogosławił. Patrzał na króla swego, który uniesiony przez konia... zniknął mu z oczów wśród tłumu wijącego się i wrzeszczącego. Strzały tureckie sypały się jak grad i słychać było zdala dźwięczenie ich na zbrojach...
Dwa działka małe, które król miał z sobą, ustawione z boku, nabite drobnemi kulami, wsypywanemi w nie, dały się słyszeć zdala i huk ich rozległ się po górach... Tam gdzie padł ich strzał, motłoch pierzchał... W ślad za nim biegli konni...
Lecz zaledwie jedną kupę rozegnano, druga z gór spuszczała się, jakby w ich wnętrzach niezliczone się tłumy lęgły...
Dzień stał się wielki, biały, ale z nim razem zerwała się zamieć śnieżna, która z wąwozów buchała obłokami i zakrywała walczących.
Całe wojsko z niezmierną zajadłością walczyło z poganami... Przy wozach i obozie zaledwie kto pozostał, bo i ciury zagrzane do boju biegły... Ponad tem śnieżnem pobojowiskiem, jakby jeden krzyk ogromny, ryczało głosów tysiące...
Nadeszło południe... Na chwilę z za przelatujących obłoków ukazało się blade słońce i znikło.
Walka nie ustawała... Cesarini modlił się upatrując króla, ale go już dojrzeć nie było mo-