Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem wniosła czeladź rozmarzłe wino, chleb czerstwy, ser i skromny posiłek, którego pomimo znużenia, ponieważ dzień był piątkowy, zaledwie dotknięto...
Późną już nocą, pokładli się, kto mógł na spoczynek krótki, ledwie rozdziewając ze zbroi.
Zaledwie szarzeć zaczęło, w obozie wszystko się poruszyło. Czaty na otaczających dokoła górach, dostrzegły ćmy pogan, które stanowisko obrawszy sobie ponad wojskiem, zabierali się zasypać je strzałami. Gdzieniegdzie okrzyki, pisk i nawoływania dzikie słychać było...
Król już zbroję wdziawszy konia niecierpliwy dosiadał i rwał się prowadzić swoich... Oddziały ściągano, namioty składano, dowódzcy ludzi gromadzili, podnoszono chorągwie. Jeden z pierwszych, Cesarini, siedział na koniu, zdążając za królem, lecz Władysław, który naprzód z młodzieżą wyruszył, prosił go, aby przy obozie pozostał...
Równo ze dniem, nie z jednej strony, ale naokół, zawrzał bój straszliwy. Zdawało się, że Turcy czuli, iż nieprzyjaciela sam pochód i zwycięztwa wysiliły, spadali więc z gór zuchwale i walczyli wściekle... Lecz brzmiała już Bogarodzica, polskie pułki z królem rzuciły się na pogan, a przed ich żelaznym zastępem kupy dzikie pierzchały...
Grzegorz z Sanoka stał za kardynałem, który