Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który na ten raz bardzo mu się przydał. Pachole było głupawe, ciekawe i gadatliwe.
— Prowadź mnie do pana swego — rzekł klecha.
— Nie wiem gdzie go szukać — odparł chłopiec — poszedł do arcybiskupa, do Dominikanów a Bóg wie kiedy wróci.
— Arcybiskup w klasztorze?
— A jakże, i nie sam — dodał chłopak. — Przywiózł z sobą dwu jeszcze, bo tu powiadają, trzech ich musi być...
Uśmiechnęło się pachole.
— Będziemy mieli koronacyę.
— A korona? — wtrącił żartobliwie klecha.
— Żyd ją przywiózł — szepnęło chłopie cicho, palec do ust przykładając. — Żyd złotnik z nią tu siedzi na zamku.
— Gdzie?
Chłopak wskazał ręką na mury.
— Ciekawaby rzecz zobaczyć! — zamruczał Bobrek.
Na to pacholę głową pokręciło tylko.
— Dziś jeszcze o tem mówić nie wolno.
Oczekując na kanclerza, klecha nie miał nic lepszego do robienia, jak sznurkować po kątach. Chłopak mu izbę pokazał, w której żyd z koroną się miał znajdować.
Śmiało jak gdyby do tego był uprawnionym wtargnął do sklepionej o jednym oknie komory