Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dowódzców, przysłuchując ciekawie rozmowie. Niektórzy krzyczeli.
— Kamienia na kamieniu nie zostawić! Padło dosyć naszych!
— Myśmy niewinni! — wołał stary wyciągając ręce. — Nie zechcecie nam uczynić miłosierdzia, to, dziej się wola Boża, bronić się będziemy do zdechu. Słowo wasze! panie wojewodo!
Tłum warczał i odgrażał się.
Wicek z Kępy dał znak ręką, aby milczano. Uciszyło się jakoś.
— Załoga zamkowa siedziała nam na karkach! Niewinniśmy! — powtarzano z murów. — Ulitujcie się.
Świdwa pierwszy zawołał do wojewody.
— Miasta szkoda, czasu szkoda, dać im pokój.
Bartoszowi pilno było zamku dobyć. Porozumieli się wszyscy. Wojewoda naprzód odwrócił się do swojej szlachty.
— Miasto oszczędzić trzeba. Damy im spokój...
Chociaż mruczano, wojewoda nie czekał, rękę podniósł.
— Macie słowo! otwierać wrota!
— Przysięgnijcież! — zawołał stary.
— Moje słowo tyle waży co przysięga! — dumnie odparł wojewoda. — Wrota otwierać!
Nastała cisza. Zwołano dowódzców, zalecono porządek. Sworniejszym tylko ludziom, którzy do