Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To tam — rzekła sucho — nie moja sprawa...
Klecha głową tylko kiwnął, usiadł na ławce w kątku, nie rozpaczał jeszcze, że ze staruszki coś dobędzie.
— Wyście już pewnie swojego Siemaszka widzieli — ciągnął dalej — bo on was jak matkę miłuje i szanuje.
— Jam mu też tak jak matką była — odparła stara wzdychając — a no, mówię, zawsze, moja dola taka, żem wychowała z czego się cieszyć nie będę... Ludzie mi go odbierają!
Domawiała tych słów, gdy Ulinka wpadła z twarzą zarumienioną, oczyma jasnemi, wcale inna niż ją Bobrek, w czasie niebytności księcia widywał. Spostrzegła gościa, który na widok jej prędko z ławy powstał. Twarzyczka się zachmurzyła.
— Przyszedłem powrotu księcia wam powinszować — rzekł wstając.
Dziewczę nic mu nie odpowiadając, szepnęło coś na ucho matce, spojrzało z ukosa na natręta, i poszło do okna, dając mu uczuć, że mógłby sobie precz iść.
Błachowa już na wychodnem ulitowała się nad zbiedzonym chudziną, i dała mu miodu kubeczek, kiecha wypił go, pokłonił się i poszedł.
— Dziewczysko jakby księżniczką była, ani chce na ludzi patrzeć, a prosta chłopianka.