Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Krzyżaków nie będzie miał przeciw sobie, bo wiadomo, że pieniędzy dali księciu na tę wojnę.
Błachowa zmilczała. Nie rozumiała ona wiele, a obawiała się wszystkiego.
— At! — przebąknęła biorąc kądziel. — Gdyby rozum miał, siedziałby spokojnie doma jak nieboszczyk ojciec i brat, darmoby się nie zrywał. Koronę jak koronę, a guza złapie pewnie, i jeszcze, Boże uchowaj, na nasze Mazowsze Niemcy najadą.
Bobrek niezgrabnie skręcił rozmowę, bo mu pilno było, skorzystać z niej, nim Ulinka powróci.
— Co to tam ludziska plotą — rzekł — jakoby się książe na puszczy obłąkał, i tyle czasu głodem marł. Toć to baśnie być muszą.
Stara popatrzyła niespokojnie, nic nie mówiąc.
— Niechbym ja, albo taki drugi klecha, co się z lasem nie zna, puścił się bez drogi, juści by go pewnie wilcy zjadły albo zbójcy zamordowali, ale księcia z tylu ludźmi!!
Śmiał się Bobrek... Ośmielało go to, że był sam na sam ze starą.
— Oczewista rzecz — dodał — że miłościwy sobie jeździł kędy mu było potrzeba, o czem ludzie wiedzieć nie powinni, więc teraz plotą Bóg wie co, ale ktoby temu wierzył!
Błachowa schyliła się do ognia.