Wiżunas przyjął to wdzięcznie, ale z daleko mniejszem wzruszeniem niż Kaukis, który ogromne, grube rączyska podniósł do góry i wydał jakiś ryk radosny.
Wszyscy się śmieli z biedaka.
Zapomniał się do tego stopnia z radości wielkiej, iż przysięgać począł na Perkunasa i na inne bóstwa swoje, bodaj życie dać a księcia doprowadzić cało.
Kraj ten, który przebywać mieli, cały niemal aż do Wilna, był jedną niezmierną puszczą. Lasy, bory, zarośla przeważały w nim; zmieniały się rodzaje ich, różniły drzewa, ale wytrzebionej ziemi, stosunkowo mało było. Wszędzie prawie podróżny mógł się przedrzeć niepostrzeżony, wśród tych gąszczów i niebotycznych drzew olbrzymich, najstarszych tej ziemi mieszkańców.
Moczary i błota, piasczyste wydmy porosłe jałowcami, łąki, tu i owdzie jeziora, przerzynały te bory bez końca. Gdzieniegdzie pożar lub burza pokładła je na ziemi, ale tam wnet, z pod trupów na wpół przegniłych, pięły się już nowe wypusty, puszczała gęsta młodzież i strzelała ku niebu.
Zimą, wszystko teraz było okryte jednym białym całunem, który nieraz drogę czynił trudną i niebezpieczną, pod zaspami śniegu niepodobna było rozeznać nawałów leży, oparzelisk i dołów zdradliwych.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/276
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.