Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a one z nim tak przymilająco, jakby tu częstym gościem bywał.
Przyjmowano go czem tylko dom miał, najlepszem. Z postawy jednak i twarzy Bieniasza wnosząc, dorozumiewać się było można, iż to z czem wysłaniec przybywał, niepospolicie go trapiło. Chmurzył się, zamyślał, a coraz coś w ucho Bobrkowi rzucił, który zdawszy nań wszystko, już się zbytnio nie troszczył...
Nazajutrz spał jeszcze Bobrek, gdy Bieniasz już był na mieście, a nie powrócił aż na obiad.
Z nim razem przyszli: jeden nadzwyczaj małego wzrostu, rudego włosa, mieszczanin, drugi słuszny, chudy człek, po żołniersku przyodziany.
Zaledwie się przywitawszy, choć misy niesiono na stół, poszli wszyscy kupą do kąta, stanęli kółkiem i niezmiernie żywo rozprawiać zaczęli, ale tak cicho że sami się tylko słyszeć i rozumieć mogli.
Bobrek im coś bardzo długo wykładał, towarzysząc sobie ruchami wyrazistemi, już niby pieniądze licząc na dłoni, to machając rękami, jakby mieczem ciął, kłaniając się i nadymając na przemiany. Żołnierz na to ramionami ruszał, pokazywał ku zamkowi, potem na gardło własne, w ostatku ręce rozpostarł, głowę spuścił i dodał:
— Nie można!
Maleńki mieszczanin rudy, piskliwym głosem, kręcąc się w kółko, to jednemu, to drugiemu