Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dym był i niezawsze siedział ręce za pas włożywszy — rzekła. — Młodemu tak gnić!!
— Milczałabyś, ty! — groźno przerwała matka. — Niby on twojego rozumu potrzebuje!
— On swój ma, a ja mój! — odparło dziewczę. — Ja mu rozkazywać nie myślę. Nie wolnoż mi słowa rzec, gdy się z piersi wyrywa?
— Tak! tak — niesłuchając jej, mówiła Błachowa — wysyłaj go ty na wojnę, wysyłaj, bo to się bez wojny nie obejdzie... a będzie tobie miło, gdy ci go na noszach przyniosą?
— Cyt! Matuś! — surowo a smutnie przerwało dziewcze — tobie się tak mówić nie godzi, w złą godzinę!!
Stara zamilkła nagle, uznając się winną. Semko wstał z siedzenia.
— Patrzcie no, matuś! — innym już głosem poczęła Ulina — jaki to on piękny jest, jak słonko jasne! A nie byłaby mu na tej skroni korona do liczka?
— Albo on i bez niej, nie najpiękniejszy! — zawołała Błachowa.
— Dosyć już tego! — przerwał Semko. — Będzie to, co Bóg da; nikt nie wie, co mu przeznaczono.
Ostatnie wyrazy uderzyły Ulinę, zaprzeczyła im, głową potrząsając.
— Nie mówcie tak — ozwała się. — Kto nie wie i nie czuje, co mu przeznaczono, ten jak