Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak się zestarzejesz, to cię nikt nie zechce!
— Bodaj to prawda była! — śmiało się dziewcze. — Nie strach mi. Gdy zechce się powiesić; sosna się znajdzie, teraz wolną chcę być.
Próbowali ją ludzie ujmować sobie podarunkami, pochlebstwy, obietnicami, kusiła matka szlachectwem i państwem — ona słuchać ani myślała.
A choć we dworze, tuż przy młodym książątku, ładne dziewczę się snuło, w łaskach było wielkich, podarkami obsypywane — ludzie nie śmieli na to słowa powiedzieć, choć może niejeden coś sobie pomyślał.
Kanclerz i kapelan książęcy, inni też duchowni, choć możnym naówczas wiele tolerowano, z początku koso na tę dziewczynę w komnatach książęcych spoglądali, — syknął czasem który, skrzywił się, szepnął coś, ale nadaremnie, więc zozostawiono ich w pokoju.
Semko ani chciał słuchać, aby Błachowa z Uliną na Kujawy do swoich wynosić się miała.
Gdy Błachowa zakaszlała i weszła, pilno patrząc na księcia, podniósł się on i głowę ku niej zwrócił.
Z twarzy mu patrzył frasunek.
Stara stanęła ręką jedną za brodę się biorąc, za bok drugą.
— Sokole ty mój — poczęła zwolna głosem stłumionym. — Co tobie jest? Najechali obcy, najechali, pewnie licha z sobą w torbach przywieźli