Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niech poczuje, że Niemiec się nie osiedzi, ukoronuje nam kogo mu damy.
Socha spojrzał z niedowierzaniem.
— Na Luksemburczyka się porwać z lada czem nie można — szepnął kanclerz.
— My też nie lada co jesteśmy — odparł Bartosz butnie. — Wielkopolan jak mrowia jest, a oni nie chcą Niemca! Krakowianie się powinni rozmyśleć także.
Nam króla potrzeba, coby u nas zawsze mieszkał, nasz cały był, a wielkorządzcami nie obsyłał. Niech zresztą królowa Elżbieta jednę z córek nam da, mniejsza o to, znajdziemy dla niej męża, a no, nie Luksemburczyka. Ten niech Węgrom panuje, z Bogiem.
To mówiąc wstał poruszony Bartosz i po izbie przechadzać się począł.
Wisiało dosyć różnej zbroi po ścianach, którą on lubił, jął się więc jej przypatrywać; Sochę rozpytywać o nią, mówić o dawnym i nowym sposobie wojowania, ciężkiem i lekkiem żelezie, koszulach stalowych, hełmach, włóczniach i mieczach. A że stary Socha miał też słabość do pięknego oręża, gdy poczęli ze ścian zdejmować, probować, rozpatrywać, ważyć tarcze i różny rynsztunek, czasu im dużo na tem ubiegło.
Kanclerz wysunął się po cichu.
Chciał i Bartosz choćby wieczora tego jeszcze jechać precz, ale mu Socha przypomniał, że słowo