Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nic jego uwagi nie uchodziło, ani konie do wody prowadzone, ani czeladź zamkowa, która się po mieście uwijała; ani nawoływania przejeżdżających zbrojnych..
A choć do kościołów w Tumie i u Benedyktynów na msze właśnie dzwoniono, a suknia jego powinna go tam była naprzód zawrócić, prosto zmierzał ku zamkowi.
Tu, mimo wczesnej godziny, widać było ruch dość żywy i przytomność księcia czuć się dawała. We wrotach stała straż dobrze ale ze staroświecka uzbrojona, w pierwszem podwórzu konie opatrywano, służby i dworaków różnie poodziewanych kręciło się siła.
W drugim dziedzińcu, gdzie stały izby książęce, gawiedzi wszelakiej więcej jeszcze było. Na wchodzącego klechę mało kto zważał, ale on zwolna posuwając się ku głównemu wnijściu oglądał się, stawał i bacznie rozpatrywał.
Tak się dostał do wielkich drzwi otwartych, które z pod słupów do sieni prowadziły. Wielka sień ludzi i gwaru pełną była. Czeladź miejscowa i gościnna zobaczywszy ubogiego klechę, nie zdziwiła mu się, ale go i nie uszanowała.
Była to właśnie godzina rannego obiadu, który wówczas, zaledwie wstawszy pożywano. Zatrzymawszy się tu klecha mógł się napawać wonią niesionych mis, które silnie korzennemi