Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pelcz pozostawszy na nogach, stąpał na palcach ostrożnie, ażeby snu mu nie przerywać.
Nazajutrz ranek przy pogodzie, szronem jesiennym pokrył dachy i powietrze znacznie ochłodło. Ale słońce wschodziło jasne, dzień się obiecywał piękny. O wczesnej godzinie polewka grzana już była dla klechy gotowa, który kamiennym snem całą noc na jednym boku przespawszy, zerwał się, gdy posłyszał krzątającego gospodarza.
Przez podniesione w pierwszej izbie u okien klapy, jasne promienie słońca wpadały.
— Bylem się na zamek nie opóźnił! — zawołał przebudzony — bo książe gotów gdzie wyruszyć na łowy. Dzieńby był stracony.
Pospiesznie się zawinął z umywaniem i polewką, a choć, jak powiadał, do księcia się wybierał, stroju nie odmienił. Taż sama suknia wyszarzana i pomięta służyła mu znowu. Opończę tylko ciężką u gospodarza zostawiwszy, któremu coś szepnął na ucho, choć ranek był chłodny, w sutannie jednej z dworku wyszedł.
Po drodze, wyglądającą przeze drzwi Anchen, pozdrowił od ust całusem i spiesznie ciągnął na zamek, dopóki w ulicę nie wszedł. Tu zwolnił kroku. Oczyma począł rzucać na wszystkie strony, śledząc pilno, co mu się nawinęło — ludzi, wozy, dwory, ruch koło nich, przechodniów i po budach przy oknach siedzących przekupniów.