Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O teraźniejszym Mistrzu mówią, że on sam podobno do wypraw nie tak jest skory? — mówił Pelcz.
— Ma on co robić bez tego — ciągnął dalej Klecha — a wyręczyć się jest kim. Wie on lepiej, co mu przystało. Kraj niemały do rządzenia i zagospodarowywania; toż to monarcha niemal jest, taką ma siłę i władzę. Na żołnierzach [i] wodzach mu nie zbywa. Rycerstwo płynie z całego świata, a jakie! to widzieć potrzeba!!
— Ale co ono kosztuje! — syknął Pelcz. Goście to drodzy, karmić ich trzeba, poić i to nie lada czem, a w końcu i obdarzyć po królewsku.
— Nie bójcie się, na wszystko stanie!! — rozśmiał się klecha.
Pelcz dał znak pokornego przyzwolenia, a że kubek stał próżny, nalał go.
— Z Litwą, słyszę — począł znowu — pono do jakiegoś przyjdzie końca. Powiadają, że książęta ich przyciśnięci, chcą się chrzcić wszyscy, a kraj gotowi oddać w opiekę panom naszym. Z Polakami trudniej, bo to już niby chrześcianie są, a z niemi coraz się trzeba o jaki kawał ziemi ujadać.
— Z niemi! — wtrącił klecha. — Eh! pójdzie łatwiej niż z Litwą, byle się Zygmunt Luksemburczyk utrzymał, toć nasz! — a z nim zrobią, co zechcą.
— A jakżeby on znowu miał się nie utrzy-