Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja bo sam chciałem cię w pole prowadzić, gdyby nie ta nieszczęsna zimnica! — mówił stary. — A! w poręż ona mnie złapała! w porę! Tym czasem Sasy i Brandeburgi okopują się, pale biją, zamki klecą a coraz mocniejsi się stają.
Dać się im tu osiedzieć! później trudno będzie wykurzyć... Ze spoczynku korzystają, a tu wiosna, a tu pasza, a tu ludek wypoczęty!!
— Skińcież tylko! pozwólcie! na miłego Boga! My z Wojewodą ruszym jutro!
Na to właśnie wszedł Jan Janko, kasztelan kaliski, poufały księcia, przyboczny sługa i przyjaciel, mąż jak on nie młody, ale zawiędły, krzepki, twarz spalona, aż brunatna, w marszczkach cała, włos przerzedzony, ramiona szerokie, pierś duża, nogi krótkie i jakby przegięte od konia.
Odzież miał domową, prostą, jak książe, dla tego może kwaśno się oglądał po strojnym dworze młodego pana.
— W porę mi przychodzisz — zwrócił się do niego Bolesław — ty, stary mój! pomożesz mi! Ten młokos, patrzaj go, wyrywa mi się. Słyszysz? chce mu się na Santok!
Janko zadumany spojrzał na Przemka i na Wojewodę, ale co miał wziąć stronę swego pana, ramionami ruszył.
— A! no! — zamruczał — książe pan został byś z zimnicą doma, a my z księciem młodym